Piątki trzynastego

Trzynasty piątek ma to do siebie, że nie zawsze wypada trzynastego. Ani w piątek. Mnie się na przykład przydarzył w ostatnią niedzielę.

Zaczęło się od tego, że Księżniczka zapomniała obudzić mnie do pracy. Nie to, że zaspałam, czy coś. Mój telefon zagrał Marsz Imperialny dokładnie o czasie. Rzecz w tym, że już dawno przywykłam do wcześniejszych pobudek za sprawą córy. Budzik był tylko jak szelki przy spodniach – na SZELKI wypadek. A ów zdarzył się właśnie wczorajszego ranka.

Wyskoczyłam więc z łóżka z radosnym „kurczę, miałam umyć głowę!” na ustach i pognałam pod kran… nie myć włosy, rzecz jasna, tylko grzać wodę na Księżniczkowe mleko. Potem, gdzieś pomiędzy zakładaniem rajstop a malowaniem rzęs, upewniłam się jeszcze, że P. już wstał, żeby zająć się małą i pognałam do szkoły. Piechotą, co by się z rana trochę dotlenić. Jakoś w połowie drogi dotarło do mnie, że owszem, dziecku zrobiłam śniadanie, ale sobie jakimś cudem nie. Wpadłam więc w biegu do mijanej Żabki, myśląc przy okazji, że ja to mam jednak bajkowe życie – w domu księżniczka, za domem żabka, w pracy cała gromada chochlików (a i ogry by się znalazły), tylko mój rumak trochę nie teges, ale może dlatego, że w dieslu.

Pierwsza lekcja płynęła jak krew z nosa, połowa grupy nie przyszła, druga mentalnie była jeszcze na sobotniej imprezie za miastem. Znudzona monologowaniem do prawie pustej sali i obsypana białym pyłem niczym piekarz albo początkujący dealer kokainy postanowiłam w czasie przerwy skonsumować moje kupione przed godziną „śniadanie”, złożone z wody mineralnej i paczuszki wafelków ryżowych z czekoladą. Chrupnęłam z lubością pierwszy kęs i dokładnie w tym momencie dosiadła się do mnie Marlena. Znacie tę nauczycielską przypadłość, zwaną w skrócie „zawsze mam rację i muszę objawić ją całemu światu”? Prawie wszyscy w tym zawodzie na to cierpimy, ale Marlena jest już w IV (nieuleczalnym) stadium, z ostrymi przerzutami na otoczenie. Od początku taksowała wzrokiem mój posiłek, ale wytrzymała w ten sposób tylko kilka sekund.

– Och, Lady Makbet, ty pewnie nie wiesz, jakie to jest niezdrowe, prawda?

Przełknęłam powoli odgryziony kawałek, łudząc się naiwnie, że koleżanka ma na myśli pracę w niedzielę o ósmej rano, ale nie…

– No niestety, moja droga, niestety. Ja rozumiem, że to jest smaczne, ale ty nie powinnaś tego jeść.

Zabrzmiało co najmniej tak, jak gdybym ważyła 150 kg i w dodatku miała zaawansowaną cukrzycę, a do tego wcinała chrupki, przy których produkcji ucierpiały minimum ze cztery pandy albo przedstawiciele innych zagrożonych gatunków. Marlena niezrażona kontynuowała:

– Nie przejmuj się, też kiedyś sądziłam, że one mają jakieś wartości odżywcze. Dopiero lekarz z kliniki XYZ mi powiedział, że to śmierć dla organizmu!

– Dziękuję za troskę, ale wiesz… ja i bez lekarza potrafię przeczytać skład wafli ryżowych w polewie czy tam bez. O, zobacz: „ryż brązowy, czekolada deserowa, w tym: cukier, tłuszcz kaka…”.

– No to ja nie rozumiem! – wtrąciła zdegustowana. – Jesteś świadoma, że to świństwo i mimo tego się trujesz? Równie dobrze mogłabyś palić papierosy!

„Mogłabym… – pomyślałam – przynajmniej miałabym pretekst, żeby zakończyć tę dyskusję i jak najszybciej stąd wyjść”. W tym momencie mój wzrok padł na dyndający z wieszaczka klucz od pracowniczej toalety, z której natychmiast postanowiłam skorzystać. Niedojedzone wafelki (razem z cukrem, tłuszczem kakaowym, lecytyną sojową i innymi witaminami) zostawiłam na później, kiedy akurat Marleny nie będzie w pobliżu. Chwała niebiosom, że nie widziała, jak dosypuję sobie do kawy (o zgrozo, rozpuszczalnej!) śmietankę w proszku…

Dalsze lekcje minęły całkiem przyjemnie i prędko, aż w końcu pozostało tylko odłożyć książki, założyć kurtkę i można było wracać do domku. Wspominałam, że przyszłam pieszo, prawda? A pisałam, że bez parasolki? Nie? No, to już wiecie. I jak się słusznie domyślacie, gdy wracałam, lało jak z cebra. W dodatku niosłam prezent dla Księżniczki. Kilka miesięcy temu pomagałam córce znajomej w przygotowaniach do matury. Nie wzięłam od niej pieniędzy, więc wcisnęła mi dla małej sporych rozmiarów pluszowego słonia… w ślicznej, ekologicznej, papierowej torbie. Nawet bardzo ekologicznej, bo w deszczu rozłożyła się w półtorej minuty. W ręku zostały mi tylko kartonowe uszy, no i ten słoń (znaczy słoń też miał uszy, ale pluszowe i na swoim miejscu). I tyle dobrego, że to był słoń, bo słonie lubią się taplać. Taki kot na przykład miałby bardziej przechlapane i to dosłownie. W mieszkaniu znaleźliśmy się więc przemoczeni do suchej nitki. Okazało się, że nie tylko my, bo rozszczelniła się rura pod zlewem i zastałam P. walczącego z kopą zalanych ścierek.

Księżniczka fikała radośnie na dywanie – najwyraźniej pływająca kuchnia i przedpokój nie zrobiły na niej wrażenia. Na szczęście na sąsiadach z dołu też nie, czyli tatuś w porę uratował sytuację. Ku mojej radości popołudnie minęło już bez większych atrakcji. No, może z wyjątkiem tego, że córci wychodzą dwa ząbki, w związku z powyższym wkłada sobie do buzi wszystko, co się nada… a jeszcze chętniej to, co się nie nada. Oznacza to mniej więcej tyle, że moja komunikacja z P. weszła na poziom znany chyba wszystkim rodzicom maluchów:

P: Jaki film chciałabyś wieczorem obejrzeć?

Ja: Nie jedz dywanu!

P: Tego nie znam, a coś innego?

Ja: Jakąś komedię? Na przykład… Kochanie, zostaw to krzesło! Ech, nie wiem, a co mam do wyboru?

P: Czekaj, sprawdzę… Księżniczko, tylko nie kapcie!

I tak dalej…

Lady Makbet, autorka bloga takie-tam-stozki.blog.pl

 

Jesteś nielukrującą mamą?

Skorzystaj z formularza www.dobra-mama.pl/mama-nie-lukruje i prześlij nam swoje teksty, a być może któryś z nich zostanie wybrany TEKSTEM MIESIĄCA, który nagrodzimy upominkiem, opublikujemy w naszym magazynie i na stronach internetowych.

Ads Blocker Image Powered by Code Help Pro

Wykryto blokadę reklam!!!

Wykryliśmy, że używasz rozszerzeń do blokowania reklam. Prosimy, wesprzyj nas, wyłączając blokadę reklam.

Powered By
Best Wordpress Adblock Detecting Plugin | CHP Adblock